niedziela, 29 stycznia 2017

Rowerowe wspomnienia cz.2


Cześć,

Kolejny wpis, kolejne wspomnienia, na koniec ostatniego weekendu Stycznia chciałbym się z wami podzielić dalszymi przygodami jakie mnie spotkały kilka lat temu w dobie mojej szczytowej formy w jeździe na rowerze.

Jak pamiętacie ostatni wpis zakończyłem tymi słowami: " Tylko w 2011 roku przejechałem blisko 2500-3000. Nie pamiętam dokładnie, natomiast rok później było". Prawda jest taka, 2012 rok zaliczam do najbardziej najdłuższego dystansu jakikolwiek zrobiłem przez rok. Mowa tutaj o prawie 5000 km, a dokładniej 4750. Jak to możliwe? Może ty jeżdżąc samochodem przejeżdżasz mniej km ode mnie? Skąd aż tyle km przejechałem przez 12 miesięcy. Już wiecie, że byłem w stanie objechać Tatry na rowerze, że lubiłem pokonywać bardzo długie dystanse, które nieraz przekraczały moje możliwości. Myślicie, że na tym poprzestałem? Otóż wiadomo, sezon się skończył przyszła zima, rower poszedł w odstawkę na kilka miesięcy, a początkiem ferii, gdy tylko zrobiła się dodatnia temperatura, Mateusz wyciągnął swoje czerwone ferrari i znów zaczął jeździć po ulicach Zakopanego. 

Chciałbym przytoczyć pewną historię, właściwie wspomnienie z dnia z 16 czerwca 2012 roku. 

Zanim doszło do mojego najbardziej szalonego wyczynu zachodziłem w głowę jak przejechać granicę 200 km. Gdzie się udać,jaką zrobić pętlę. Pomysłów było kilka, ale jeden bardzo przykuł mi uwagę. Zakopiankę praktycznie każdy zna. Jeżeli nie samochodem, autobusem, to pociągiem do Krakowa można spokojnie dojechać, ale rowerem? Tak. Wybrałem trasę Zakopane - Kraków - Zakopane. Chcecie się przekonać jak to wyglądało? Zapraszam do przeczytania poniższego opowiadania z tej niecodziennej eskapady.

Sobota
16.06.2012

Był wczesny ranek. Na dworze temperatura nie przekraczała 10 stopni. Wstałem wypoczęty, pełny nadziei, że mój wyczyn zostanie na długo w pamięci. Poprzedniego wieczoru kilka razy sprawdzałem swoją trasę na Google Maps. Zjadłem śniadanie, czyli znowu moje ukochane paliwo w postaci czekoladowego shake-a, dwa banany i batona. Był czerwiec więc przed 5 nad ranem już było jasno. Ruch na Zakopiance był nie wielki. Jechałem bardzo odprężony. Nawet pierwsze 40-50 km przejechałem w godzinkę więc prędkość się sprawdzała, no ale pamiętajmy, że było z górki. 

W miejscowości Skawa (koło Chabówki) przy kościele był rozjazd. Stałem tam chyba z 5-10 minut zastanawiając się gdzie pojechać. Przecież mapę miałem w głowie więc co mogło pójść nie tak. Otóż pojechałem w złą stronę i dojechałem do Spytkowic. De facto zamiast jechać na północ, to ja zacząłem jakby się cofać bardziej na południe. Gdzieś były jakieś stare drogowskazy do miejscowości Jordanów. Jednakże droga...a właściwie coś co było można nazwać drogą nie była dla mnie zbyt przyjazna. Na całą szerokość rozciągała się kałuża jak przez nią przejechać? Najlepiej środkiem, bardzo mądrze, przyznam że trochę zrobiło mi się mokro przez moment, ale prawie letnie promienie słoneczne momentalnie mnie osuszyły. Przez pustkowia, pola dojechałem do lokalnej drogi, uradowany przejechałem przez przejazd kolejowy w Jordanowie. 

W centrum miasta myślałem czy nie wrócić się do Skomielnej Białej i dalej jechać Zakopianką w kierunku Myślenic i Krakowa. Z drugiej zaś strony był sobotni ranek, a pchać się rowerem na jedną z najbardziej ruchliwych dróg w Małopolsce nie był za bardzo w moim guście. Postanowiłem objechać Zakopiankę przez Tokarnię. Było super, droga wiodła w dół, nie było jakiś wzniesień. 

W końcu dotarłem do odcinka trasy S7 z miejscowości Lubień do Myślenic, ale wiadomo że rowery nie mogą poruszać się drogą ekspresową. Musiałem skorzystać z starej Zakopianki. Nie wiem czy pamiętacie, ale zanim powstała nowa droga, wszystkie przygraniczne miejscowości tętniły życiem. Zajazdy, restauracje, pensjonaty itd. Klientów było mnóstwo. Jednakże kiedy powstała droga ekspresowa większość tych przedsiębiorstw upadło z powodu braku zainteresowania. 

Po za tym kto teraz będzie specjalnie zjeżdżał z głównej trasy do knajpy skoro myśli, że przecież dojedzie do samego Zakopanego i tam spożyje swój posiłek. Wracając do głównego wątku minąłem tablicę z odległościami do miejscowości. Pamiętam Zakopane 69 km podczas gdy mój licznik pokazywał już prawie 90. Więc było wyraźnie widać, że przejechałem zbyt za dużo. 

Odcinek trasy S7 kończy się w Myślenicach, dalej do samego Krakowa prowadzi dwupasmowa droga szybkiego ruchu z ograniczeniami prędkości do 70 oraz 50 km/h. Godziny szczytu na Zakopiance, samochody ciężarowe i inne, a ja jadę 10 km/h poboczem. Każde przejechanie ciężarówki powodował podmuch wiatru co było nieco niekomfortowe. Pokonując wzniesienia, łuki, ku moim oczom okazała się bardzo długa prosta...tak po miejscowości Libertów rozpoczął się Kraków. 

Pierwotnie zakładałem dojechać pod Kościół Mariacki i tam zrobić pamiątkowe zdjęcia. Teraz jednak meta czekała na mnie przy Rondzie Matecznego, czyli stacja BP oraz McDonald's
Dojeżdżając do początku Ul. Zakopiańskiej poczułem ulgę, zjadłem sobie lody, ale chwila moment. 

Teraz pewnie uznacie mnie za nieodpowiedzialnego. Nie powiedziałem swojej mamie dokąd jadę. Ba wgl jej nie powiedziałem, że gdzieś jadę. Więc wyobraźcie sobie jej reakcje po tych słowach" "Cześć mamo, jestem w Krakowie na rowerze, w domu będę za kilka godzin..."

Dochodziło południe. Swój powrót zaplanowałem oczywiście inną drogą czyli przez Wieliczkę, Dobczyce, Mszanę Dolną, Chabówkę, Czarny Dunajec i Zakopane. Jednakże jechałem po raz kolejny w nieznane. Już od samej Wieliczki zaczęły się pierwsze problemy. Strome podjazdy, ale przede wszystkim upał który sięgał chyba 34 kresek na plusie. Musiałem ściągnąć koszulkę, tak było gorąco. Gdzieniegdzie podprowadzałem rower pod górę.

 Przypominała mi się sytuacja z wyprawy dookoła Tatr, kiedy byłem w potrzasku nie mogąc wyjechać "pod ścianę" na Słowacji. Wyjechałem z Dobczyc koło godziny 15 czy 16. Teraz myślenie stawało się bardziej oczywiste i cel to już nie było wrócić rowerem do Zakopanego, ale dojechać do Rabki-Zdrój i złapać pociąg. Wciąż było prawie 30 km do samej Rabki. 

Przejechałem przez Kasinę Wielką, minąłem dom Justyny Kowalczyk, pewnie ją znacie. Pokonawszy  DW964 wjechałem na DK28 prowadzącą m.in od Nowego Sącza przez Rabkę do Wadowic. Chwilami czułem się jakbym wracał z odwiedzin babci z Tymbarku. 

Ta sama droga no i oczywiście jazda wzdłuż linii kolejowej 104 Chabówka - Nowy Sącz. W każdym bądź razie dojechałem do Rabki. Niestety było już za późno, bo przyjechałem za późno. Nadzieja pozostawała w Chabówce. Był kwadrans po godzinie ósmej wieczorem. 

W nogach już miałem przejechane chyba z 200 km. Myślałem, że na rower wsiądę dopiero na zakopiańskim dworcu. Jak się już domyślacie do tego nie doszło. Parę minut przed 21:00 z Zakopanego wjechał pociąg dalekobieżny do Gdynii. Ciekawostka jest taka, że podróżowali tam moi przyszli znajomy z klasy licealnej. Feralnego wieczoru jechali na wymianę do Sopotu. 

Oczywiście nie mogli uwierzyć ile przejechałem i zapewne byli zaskoczeni tym co osiągnąłem, ale nie to było ważne. 
- Przepraszam Pana, czy do Zakopanego pojedzie jeszcze jakiś pociąg? - zapytałem
-Nie, dzisiaj już nic, może jutro.
-Chwileczkę, ale na rozkładzie są jakieś dwa pociągi?
-Proszę Pana, ale one nie kursują w Soboty..."

Czujecie to...21:00 ja jestem na rowerze w Chabówce 40 km od Zakopanego. Podjąłem drastyczną decyzję. Stanąłem oko w oko z Zakopianką, nie było innej możliwości. Gdybym wybrał drogę przez Czarny Dunajec to nie wiem na jaką godzinę bym zawitał w domu. Sempertyny za Chabówką, czyli 3 km odcinek tzw "Patelnie" pokonałem w 40 minut. 

Potem zapadł zmrok, w międzyczasie jechałem naprzód przez górskie odcinki Zakopianki.   

W okolicach 22 dojeżdżałem do Nowego Targu. Na stacji Orlen zrobiłem sobie postój, a wtedy. Tylko się nie śmiejcie, bo to jest takie dość komiczne. Nie wiem jak to zrobiłem, ale gdy wsiadałem na rower, to rozdarły mi się spodenki do majtek. No tak. Tak było. Ja już miałem wszystko gdzieś, już prawie sił nie miałem. 

Dojechałem na stacje BP 21 km od domu. Zadzwonił telefon od mamy. Tutaj bez komentarza. Może ktoś by mnie podwiózł. Znalazłem kierowcę VW transportera, opowiedziałem moją przygodę. On i jego koledzy nie dowierzali, nazwali mnie wprost, że jestem totalnym świrem robiąc taki wyczyn. Zgodzili się i podwieźli mnie pod samiutki hotel Stamary przy Ul. Kościuszki w Zakopanem. Udało się.

Do domu dotarłem kilka minut po północy. Zdążyłem jeszcze pochwalić się na Facebooku. 
230 km to jest mój życiowy rekord. Zacytuje jednego mojego znajomego, który napisał komentarz pod moim postem: "Proponuje szpital psychiatryczny w Tworkach"

Dzień pełen przygód. Odniosłem sukces. Zrobiłem coś naprawdę niesamowitego!

Wiecie co? Nie sądziłem, że aż tyle zajmie mi ta opowieść. Już wystarczy. Więcej przeczytacie w kolejnej odsłonie "Rowerowe wspomnienia" już za tydzień!

Do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz