niedziela, 22 stycznia 2017

Rowerowe wspomnienia cz. 1



Witajcie,
Dzisiejszy wpis będzie poświęcony mojej drugiej pasji jaką jest jazda na rowerze. 
Po części jest to powiązane z byciem miłośnika kolei. Zapraszam do zapoznania się z najnowszym wpisem. 
Zaczynamy!

Był maj albo czerwiec 2010 roku, do mojego domu przyjechał kurier z ogromną paczką. W środku znajdował jeden z moich pierwszych rowerów Pinewood. Nazywany przez znajomych czerwona strzała lub czerwone Ferrari, tak teraz to wydaje się bardzo abstrakcyjne. Ale wtedy, to rzeczywiście miało odzwierciedlenie po moich niesamowitych osiągnięciach. 


Przyznam, że jakoś specjalnie nigdy nie grałem dobrze w piłkę nożną czy w siatkówkę, ale zawsze chciałem spróbować uprawiać jakiś sport. Wtedy znalazłem rozwiązanie.


Dlaczego rower? Nie miałem w zwyczaju opuszczać Zakopanego, jeżeli do tego dochodziło, to zazwyczaj jeździłem w odwiedziny do babci i swoich kuzynów do Tymbarku. Jako kilkuletni chłopiec, rodzice zabierali mnie w różne miejsca na Podhalu, ale ja mało co pamiętałem gdzie to byłem. Podjąłem decyzje, by stać się odkrywcą zupełnie nowych terenów. 

Nie wyobrażałem sobie ile mogę osiągnąć.

Znajomość przepisów ruchu drogowego pomagała odnaleźć się w poruszaniu po Zakopiańskich ulicach Wraz z upływem czasu to nie wystarczało. Zacząłem przemieszczać się dalej. Tak, wtedy to było sukcesem objechanie do Kościeliska lub do Poronina (miejscowości leżące zaraz za Zakopanem). 


W momencie kiedy potrafiłem co raz więcej i więcej przejeżdżać, zaczynałem zwiększać swoje dystanse oraz robić pętle (w podobny sposób zostały nagrane przejazdy w kabinie maszynisty, wszystko łączy się w całość). 


Później zacząłem wozić ze sobą mały aparacik cyfrowy marki FUJIFILM (FinePix Z1). Pierwsza fotorelacja dotyczyła wyjazdu na Słowacje. 

Tak było podczas pewnego listopadowego dnia w 2011 roku.


Chochołów. Chwila zastanowienia dokąd jechać? 
Pomyślałem:"Czuje się mocny, najwyżej z Rabki-Zdrój wrócę pociągiem"


Nie wiem czy w Polsce istnieje krótsza droga wojewódzka. 
 długość DW959 wynosi 1,1 km. Tyle trzeba pokonać by dojechać na przejście graniczne.


Rowerzysta Mateusz tu był!

Pamiątkowe zdjęcie na granicy!

Od momentu przejścia granicznego kierowałem się dalej w kierunku miejscowości Trstena. Tam wjechałem na drogę E77 prowadzącą na Chyżne. Znów wróciłem na polskie ziemie. 

Ciężko jest jechać poboczem w momencie kiedy naprzeciwka ciężarówka wyprzedza drugą ciężarówkę. Zawsze uważajcie na siebie! Pamiętajcie rowerzysta z samochodem, tym bardziej pojazdem ciężarowym nie ma żadnych szans. 


W Jabłonce skorzystałem z DW962 w kierunku Czarnego Dunajca. Kolejna szybka decyzja: "Czy wracać do Zakopanego, czy może jechać do Nowego Targua, może do Chabówki?" Wiadomo co zrobiłem. Kontynuowałem jazdę wzdłuż DW958 (alternatywa dla Zakopianki). 

W Rabie Wyżnej droga styka się z linią kolejową 99 Zakopane - Chabówka.
Ostatni postój odbyłem na stacji paliw BP w okolicach stacji w Rabie. Dalej już jechałem bez zastanowienia do Rabki. Cel był jeden. Dojechać tam, kupić bilet i wrócić do domu pociągiem.



Stary dworzec w Rabce-Zdrój
Widok w kierunku Nowego Sącza 


      

Widok w kierunku Chabówki

Pamiętacie co mówiłem zanim przekroczyłem granicę na Słowacji? 


Właściwie ten rower powinien być nieco inaczej położony, ale mniejsza o szczegóły.


Zza okna jadącego pociągu - Skansen taboru kolejowego w Chabówce

Tylko jednego dnia przejechałem równo 90 km. Licznik wyliczył czas poniżej 4 godzin. Jednakże dodając do tego liczne postoje oraz podróż powrotną z Rabki do Zakopanego, łączny czas wynosił nieco około 6 godzin.
Rok 2011 oraz 2012 to złamanie wszelkich moich rowerowych granic. Miejsca które odwiedziłem, dystanse które pokonałem na długi czas zostaną nie pobite.

Po odkryciu nowych terenów ja ciągle czułem niedosyt. Jeździłem bardzo dużo. Dla mnie było to więcej niż życie towarzyskie czy nawet przebywanie ze znajomymi. Nadeszły wakacje. 

W końcu nadszedł ten dzień 07.07.2011. Wczesnym rankiem po wypiciu czekoladowego shake-a, zabraniu kilku bananów i batonów wybrałem się chyba jedną z najbardziej długodystansowych wypraw. Przede mną była trasa licząca 200 km, czyli trasa dookoła Tatr. 

Cóż to był za dzień, cóż za emocje, zawsze chętnie to wspominam. Gorzej przychodzi kiedy musiałem się zmierzyć z prawdziwymi górami, wręcz ścianami pod które nie miałem sił wyjechać. Z Zakopanego wyruszyłem na Cyrhlę w kierunku Wierchu Porońca. 
Godzinę zajął mi przejazd z domu na Łysą Polanę.


Swój pierwszy postój odbyłem na przejściu granicznym Łysa Polana, dalej była podróż w nieznane.


Stoi taki zadowolony jeszcze w niewiedzy na to co go czeka za kilka godzin...


Co podjazd, zjazd to postój. Na Facebooku napisałem pod tym zdjęciem "Gdzie ja się patrzę"
Był piękny lipcowy dzień, temperatura była w graniach 25 stopni. Spokojnie pokonywałem kolejne kilometry. Oczywiście gdy tylko zobaczyłem Tatrzańską Elektriczke to natychmiast poczułem się lepiej, serce zaczęło szybciej bić, bo przecież jadę koło torów. Nie ważne czy jechał pociąg, obojętnie czy to był element infrastruktury kolejowej to zawsze miałem zaciesz na twarzy.

btw Tatrzańska Kolej Elektryczna są to dwie linie wąskotorowe (rozstaw szyn wynosi 1000 mm) stanowiące alternatywę dla podroży samochodem u podnóża Tatr Wysokich.
Linia I 
 Poprad – Stary Smokowiec – Szczyrbskie Jezioro.
Linia II 
Stary Smokowiec – Tatrzańska Łomnica




Zdjęcie wykonane tuż obok stacji Pekná Vyhliadka


Od tego miejsca zaczęły się pierwsze problemy. Powoli zmęczenie zaczęło okazywać pierwsze oznaki. Droga była bardziej kręta, upał zaczynał być nieznośny. Na szczęście od miejscowości Podbanské było już z górki. Gnałem z średnią prędkością 30-35 km/h. Jak przystało na sztywniaka nie było aż tak źle.



Zmęczony, ale nie podda się do samego końca!


Kierunek Liptovský Hrádok

Po 5-6 godzinach podróży licznik przekroczył granicę 100 km. Tymczasem do przejechania pozostawało drugie tyle. Chwilowo wyjechałem z gór, teren stał nieco płaski, ale nie trwało to zbyt długo. Od Liptowskiego Mikulasza kierowałem się na północ w kierunku Tatralandii. 

Natomiast prawdziwy dramat, wręcz horror zaczął się za pewnym zakrętem. Nie mam zdjęć, a szkoda bo bym to wam pokazał. Opiszę wam co widziałem z czym się zmagałem. Droga po prostu pod górę to była ściana. Coś podobnego jak słynna ściana pod Gliczarów, ale znacznie dłuższa. Ja w nogach miałem już ponad 130 km. 


Linia mety była bardzo, bardzo daleko. Chwilami nie wiedziałem co ze sobą robić. Nie miałem nic do picia, nawet wody. Żadnego domu, sklepu spożywczego, tylko same niekończące się kilometry serpentyn. 


Wpadłem na pomysł, że nie przejadę dalej, dlatego może złapię okazje i ktoś mnie podwiezie Zuberzec lub końca tego rowerowego piekła. Zatrzymałem polskiego kierowcę. Próbowaliśmy włożyć moją czerwoną strzałę, jednakże pojazd okazał się zbyt za mały, a auto jak mówił właściciel było z wypożyczalni, ale dał mi prawie całą butelkę wody mineralnej niegazowanej. Nie potrafię tego opisać, ale nagle jakby wróciły mi siły, mało do tego dojechałem do miejsca od którego zrobił ostry zjazd w dół. 


Właśnie tam przekroczyłem pierwszy raz w życiu 70 km/h. Wiecie na czym polega różnica w jeździe rowerem z taką prędkością. To nie jest tak jak w samochodzie, że jedzie się z zimnym łokciem i popija latte z McDrive-a...Jadąc z takim pędem czujesz, że żyjesz, dla mnie to było wręcz niesamowite uczucie, coś czego nie robię na co dzień, trudno po Zakopanem jeździć na rowerze z taką prędkością (chyba, że przy zjeździe z Salamandry). 


Dojechałem do Zuberca, tam skieowałem się na Oravice, słońce powoli chyliło się ku zachodowi, ja już byłem 10 godzin poza domem. Nagle spotkało mnie nieszczęście, mój towarzysz, czyli mp3 przestała działać. 


Rozwiązanie? Rozmawianie z samym sobą? Nie, recytacja tekstów z polskich filmów i nie tylko do momentu kiedy gardło zaczęło mnie boleć. Tuż przed godziną 21:00 przekroczyłem granicę słowacką-polską. Blisko ponad 180 km w nogach, a do domu jeszcze jest 21 km i to jeszcze pod górę. Zapadł zmrok, oświetlenie sprawiało że byłem widoczny na innych użytkowników ruchów, ale zanim wyłączyli długie światła to już byłem kompletnie oślepiony. Kościelisko, a w końcu tablica miejscowości - Zakopane. 



Dziękuje za ten dzień!

Jest! Udało się! Dokonałem niemożliwego. 
Jeden dzień, tyle wrażeń, przygód dało mi jeszcze więcej motywacji!


Wiem, byłem wariatem. Nadal nim jestem :)
Trasa licząca ponad 212 km przejechana w 12-13 godzin.
"Rowerem dookoła Tatr w jeden dzień."

Myślicie, że był koniec? Nic bardziej mylnego. Tylko w 2011 roku przejechałem blisko 2500-3000. Nie pamiętam dokładnie, natomiast rok później było...Nie nie dzisiaj. Za dużo emocji. 

O tym co wydarzyło się później, jak kolejna pasja wpłynęła na moje życie dowiedziecie się już za tydzień...

Dobranoc

2 komentarze:

  1. brawo, na razie mój rekord to ok. 175 km ograniczony tylko przez rozkład jazdy pociągów do Bełżca i Dorohuska :)

    OdpowiedzUsuń